piątek, 21 lutego 2014

Frozen Water Lovers Guerilla No-season Report





Z braku laku, zacznijmy od wspomnień. Ostatkiem sił, jakie nie zostały zagospodarowane, na zrastanie się połamanych kości, udało się narciarskiej bojówce odbyć kilka cudownych narciarskich tur. Z miejsc mniej popularnych odwiedziliśmy m.in masyw Lodowego. Niestety, nastraszeni telefoniczne przez jednego ze znanych instruktorów taternictwa, ze "jak tam przyświeci, to jest pułapka bez wyjścia" zakończyliśmy zjazdem tylko z najwyższej przełączki w Sobkowej Grani. Daleko do piku nie było, ale kto by chciał się znaleźć w pułapce. I to do tego bez wyjścia. Tym sposobem, z narciarskiego wyzerowania masywu od tej strony, wyszły nam kolejne porachunki. Każda porażka to jednak, jak mawia jeden, nieznany nam osobiście, ale głośny na świecie alpinista to tylko odłożony na później sukces. I tego będziemy sie trzymać.  Udało się za to wyrównać inne zaległości. Pośrednia Przełęcz tym razem nie straszyła alpejskim bombardowaniem kamieniami,a tura połączona z powrotem przez Rówienki na drugą stronę Tatr okazała się być całkiem wytężająca przynajmniej dla niektórych uczestników. Były też spektakularne wycofy, niebywałe zaspania, włóczenie się na azymut po górnych piętrach dolin, ale o tym opowiemy. Wycofy zamienią się w sukcesy, azymuty nagięte czasem doprowadzą nas na przełęcze w które miały celować i tylko niezmiennie Tatry wciaż będą najpiękniejszymi górami świata...







Bieżący sezon, oględnie mówiąc nie rozpieszcza. Szczególnie w naszych, polskich górach. Czołowa z nich (pod tymczasową administracją słowacką) Chopok jest górą lodu, druga w kolejności, Kaspro też nie daje wielkiego pola do popisu, a jak już się robi do jazdy, to ręka na klamce, a dusza na ramieniu.  Pięknie ugościły nas za to, mimo wstępnego sceptycyzmu, francuskie Valmeinier oraz Dolomity. Te drugie stanowczo zaprzeczyły tezie lansowanej przez niektórych ze "znających się" Warszawiaków, że w Dolomitach nie ma freerajdu. Jest. Od cudownych łagodnych północnych zboczy Marmolady, przez całkiem uczciwe klasyczne żleby, po naprawdę trudne rzeczy. Co ciekawe lokalsi zdają się kpić z naszego postrzegania zagrożenia lawinowego i idą wszędzie w każdy warun, może nie umieją cvzytać w języku Muntera, a na włoski jeszcze go nie przetłumaczyli. Austriackie Heiligenblut ugościło nas krótko, ale po królewsku. Trzy dychy puchu na dzień dobry (Guten Morgen) , i troszke więcej kolejnej nocy pozwoliło rozwinąć skrzydła tam gdzie rozsądek i odwaga pozwalała. Miejsce czarowne, towarzystwo zacne, a lokalne wino zamknęło wycieczkę epicką klamrą. Szkoda tylko, ze weekend w Austrii kosztuje zawsze 4,50 PLN extra, na superglue do podklejenia powiek w poniedziałek.

 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz